niedziela, 24 sierpnia 2008

Rośniecie w wagonie towarowym
Jeszcze dziś mnie to boli. Dopiero co rzuciło mi głowę na po­duszki. Stawy skokowe i przeguby rąk nabrzmiewają, a ja staję się zgrzytaczem - co ma oznaczać, że Oskar musi zgrzytać zębami, żeby nie słyszeć trzeszczenia swoich własnych kości w torebkach stawo­wych. Oglądam dziesięć swoich palców i muszę sobie powiedzieć, że są opuchnięte. Ostatnia próba na moim bębenku dowodzi, że pal­ce Oskara są nie tylko trochę opuchnięte, ale chwilowo nie nadają się do tego zawodu; wypadają z nich pałeczki.
Także wieczne pióro nie chce już podporządkować się mojemu kierownictwu. Będę musiał poprosić o zimne okłady. Potem, z dłoń­mi, stopami i kolanami owiniętymi czymś chłodnym, z ręcznikiem na czole wyposażę mojego pielęgniarza w papier i ołówek; bo wiecz­nego pióra nie lubię pożyczać. Czy Bruno zechce i potrafi uważnie mnie wysłuchać? Czyjego opowiadanie własnymi słowami odda ową podróż w wagonie towarowym, która zaczęła się 12 czerwca dzie­więćset czterdziestego piątego? Bruno siedzi przy stoliku pod akwa­relą z zawilcami. Teraz odwraca głowę, ukazuje mi tę stronę, która nazywa się twarzą, i patrzy oczyma baśniowego zwierzęcia w prawo i w lewo obok mnie. Kiedy tak przykłada ołówek do cienkich warg, można by pomyśleć, że czeka. Ale przyjmijmy, że istotnie czeka na moje słowo, na znak, by rozpocząć opowiadanie własnymi słowami - jego myśli krążą wokół węźlastych stworów. Będzie supłał sznur­ki, podczas gdy do Oskara należy rozwikłanie potokiem słów mojej zawikłanej przeszłości. Bruno pisze teraz:
«Ja, Bruno Münsterberg z Alteny w Sauerlandzie, nieżonaty i bez­dzietny, jestem pielęgniarzem na oddziale prywatnym tutejszego za­kładu dla nerwowo chorych. Pan Matzerath, który przebywa tu od przeszło roku, jest moim pacjentem. Mam jeszcze innych pacjentów, o których nie będę tutaj mówić. Pan Matzerath jest moim najspokoj­niejszym pacjentem. Nigdy nie wpada w taką wściekłość, żebym musiał wołać innych pielęgniarzy. Pisze i bębni trochę za dużo. Żeby oszczędzić swoje przemęczone palce, prosił mnie dziś, abym za nie­go pisał i nie wyplatał węźlastych stworów. Ja jednak wsadziłem sznu­rek do kieszeni i gdy on będzie opowiadał, zacznę końcami palców figurę, którą, stosownie do opowiadania pana Matzeratha, nazwę «Uchodźcą ze wschodu». Nie będzie to pierwsza figura, którą za­czerpnąłem z opowieści mojego pacjenta. Dotychczas splotłem jego babkę, którą nazwałem «Jabłkiem w czterech szlafrokach»; odtworzyłem w sznurku jego dziadka, flisaka, nazwałem go trochę ryzy­kownie «Columbus»; dzięki mojemu sznurkowi jego biedna mama stała się «Piękną amatorką ryb»; z jego obu ojców, Matzeratha i Jana Brońskiego, uplotłem grupę, która nazywa się «Dwaj skaciarze»; utrwaliłem w sznurku również usiane bliznami plecy jego przyjacie­la Herberta Truczinskiego, nazwałem płaskorzeźbę «Wyboistym szla­kiem»; także poszczególne budowle, jak Pocztę Polską, Wieżę Wię­zienną, Teatr Miejski, pasaż Zbrojowni, Muzeum Żeglugi, piwnicę Greffa, szkolę Pestalozziego, kąpielisko w Brzeźnie, kościół Serca Jezusowego, kawiarnię «Cztery Pory Roku», fabrykę czekolady Baltic, kilka bunkrów na Wale Atlantyckim, wieżę Eiffla w Paryżu, Dworzec Szczeciński w Berlinie, katedrę w Reims, a wreszcie ka­mienicę, w której pan Matzerath przyszedł na świat, odtworzyłem węzeł po węźle, kraty i nagrobki cmentarzy na Zaspie i w Brętowie ofiarowały mojemu sznurkowi swoje ornamenty, uchwyciłem w su­pły nurt Wisły i Sekwany, fale Bałtyku, bałwany Oceanu Atlantyc­kiego rozbijające się o wybrzeże ze sznurka, zamieniłem sznurek w kaszubskie kartofliska i łąki Normandii, zaludniłem powstały w ten sposób krajobraz, który nazywam po prostu «Europą», grupa­mi figur jak: Obrońcy Poczty. Kupcy kolonialni. Ludzie na trybunie. Ludzie przed trybuną. Pierwszoklasiści z torbami pełnymi łakoci. Wy­mierający dozorcy muzeum. Młodociani przestępcy na próbie jase­łek. Polska kawaleria przed zorzą wieczorną. Mrówki tworzą histo­rię. Teatr frontowy gra dla podoficerów i szeregowych. Stojący ludzie, którzy dezynfekują leżących ludzi w obozie w Treblince. A teraz zaczynam figurę uchodźcy ze wschodu, który najprawdopodobniej zamieni się w grupę uchodźców ze wschodu.
Pan Matzerath wyjechał z Gdańska, który w tym momencie nosił już polską nazwę, dwunastego czerwca dziewięćset czterdziestego piątego, mniej więcej o jedenastej przed południem. Towarzyszyła mu wdowa Maria Matzerath, którą mój pacjent nazywa swoją dawną ukochaną, i Kurt Matzerath, rzekomy syn mojego pacjenta. Poza tym w wagonie towarowym miały się znajdować jeszcze trzydzieści dwie inne osoby, między nimi cztery franciszkanki w habitach i młoda dziewczyna w chustce na głowie, w której pan Oskar Matzerath roz­poznał jakoby niejaką pannę Luzie Rennwand. Po kilku zapytaniach z mojej strony mój pacjent przyznał jednak, że owa dziewczyna na­zywała się Regina Raeck, ale nadal mówi o bezimiennej trójkątnej lisiej twarzy, którą potem znów raz po raz nazywa po imieniu, woła­jąc na nią Luzie; co mi nie przeszkadza wpisać tutaj ową dziewczynę jako pannę Reginę. Regina Raeck podróżowała z rodzicami, dziadkami i chorym wujem, który prócz swojej rodziny wiózł na zachód raka żołądka, dużo mówił i zaraz po odjeździe podał się za starego socjaldemokratę.
O ile mój pacjent pamięta, jazda do Gdyni, która przez cztery i pół roku nazywała się Gotenhafen, przebiegła spokojnie. Dwie ko­biety z Oliwy, kilkoro dzieci i jeden starszy pan z Wrzeszcza płakali do samego Sopotu, podczas gdy zakonnice zajęły się modlitwą.
W Gdyni pociąg miał pięć godzin postoju. Do wagonu wprowa­dzono jeszcze dwie kobiety z sześciorgiem dzieci. Socjaldemokrata miał przeciwko temu protestować, bo był chory i jako socjaldemo­krata sprzed wojny domagał się specjalnego traktowania. Ale polski oficer, który prowadził transport, spoliczkował go, gdy nie chciał zrobić miejsca, i oświadczył płynną niemczyzną, że nie wie, co to znaczy socjaldemokrata. W czasie wojny musiał przebywać w róż­nych miejscowościach Niemiec, ale takiego słówka nigdy nie sły­szał. Chory na żołądek socjaldemokrata nie zdążył już objaśnić pol­skiemu oficerowi sensu, istoty i historii Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, ponieważ oficer opuścił wagon, zasunął drzwi i zaryglował od zewnątrz.
Zapomniałem napisać, że wszyscy ludzie siedzieli albo leżeli na słomie. Gdy późnym popołudniem pociąg ruszył, parę kobiet zawo­łało: - Jedziemy z powrotem do Gdańska. - Ale to była pomyłka. Pociąg został tylko przetoczony na inny tor i pojechał potem na za­chód w kierunku Słupska. Podróż do Słupska trwała podobno cztery dni, bo pociąg raz po raz przystawał w szczerym polu zatrzymywany przez dawnych partyzantów i zgraje polskich wyrostków. Intruzi otwierali przesuwane drzwi wagonu, wpuszczali do środka trochę świeżego powietrza i wraz ze zużytym powietrzem zabierali z wago­nu część podróżnego bagażu. Zawsze ilekroć opanowywali wagon pana Matzeratha, podnosiły się cztery zakonnice i trzymały w górze swoje krzyże zawieszone na habitach. Cztery krucyfiksy robiły na chłopakach wielkie wrażenie. Żegnali się znakiem krzyża, zanim wyrzucali na nasyp plecaki i walizki podróżnych.
Gdy socjaldemokrata podsunął chłopakom papier, na którym wła­dze polskie w Gdańsku potwierdzały, że od dziewięćset trzydzieste­go pierwszego do dziewięćset trzydziestego siódmego był opłacają­cym składki członkiem partii socjaldemokratycznej, oni się nie przeżegnali, lecz wyrwali mu papier z ręki, chwycili jego dwie wa­lizki i plecak jego żony: także ów piękny płaszcz zimowy w dużą kratę, na którym leżał socjaldemokrata, wyniesiono na świeże po­morskie powietrze.
Mimo to pan Oskar Matzerath twierdzi, że chłopcy zrobili na nim korzystne wrażenie dzięki swemu zdyscyplinowaniu. Przypisuje to wpływowi ich przywódcy, który mimo młodego wieku był już po­dobno w siedemnastym roku życia indywidualnością, przypomina­jącą panu Matzerathowi w sposób zarazem bolesny i przyjemny przy­wódcę bandy Wyciskaczy, owego Störtebekera.
Gdy ów tak podobny do Störtebekera młody człowiek chciał wyrwać i wyrwał w końcu plecak z rąk pani Marii Matzerath, pan Matzerath w ostatniej chwili wyciągnął z plecaka leżący szczęśliwie na wierzchu album rodzinny. Z początku szef bandy już miał się roz­gniewać. Ale gdy mój pacjent otworzył album i pokazał chłopakowi fotografię swojej babki Koljaiczkowej, tamten wypuścił z rąk plecak pani Marii, pomyślawszy pewnie o swojej własnej babce, zasaluto­wał przykładając dwa palce do czapki, powiedział w stronę rodziny Matzerathów po polsku: - Do widzenia! - i zamiast plecaka Matzerathów zabierając walizkę innych podróżnych, opuścił ze swoimi ludźmi wagon.
W plecaku, który dzięki albumowi pozostał w posiadaniu rodzi­ny, prócz paru sztuk bielizny znajdowały się księgi handlowe i po­kwitowania podatkowe sklepu kolonialnego, książeczki oszczędno­ściowe i rubinowy naszyjnik, który należał kiedyś do matki pana Matzeratha, a który mój pacjent ukrył w paczce ze środkami dezyn­fekcyjnymi; podróż na zachód odbywała także owa księga mądrości, która składała się w połowie z fragmentów Rasputina, a w połowie z pism Goethego.
Mój pacjent twierdzi, że przez całą drogę trzymał na kolanach przeważnie albumy z fotografiami, a niekiedy i księgę mądrości, prze­wracał kartki - i obie księgi, mimo gwałtownych bólów w kościach, dały mu wiele radosnych, ale i pełnych zadumy chwil.
Dalej mój pacjent chciałby powiedzieć: Wstrząsy i szarpnięcia, przejeżdżanie zwrotnic i mijanek, leżenie w wyciągniętej pozycji na wibrującej bez przerwy przedniej osi wagonu towarowego przyśpie­szyły jego rośniecie. Nie rozrastał się już wszerz, jak dotąd, tylko zyskiwał na długości. Obrzmiałe, lecz nie objęte zapaleniem stawy mogły się rozluźnić. Nawet jego uszy, nos i narząd płciowy miały, jak słyszę, przy stukocie wagonu towarowego na stykach szyn świad­czyć o rośnięciu. Póki transport miał wolną drogę, pan Matzerath prawdopodobnie nie odczuwał żadnych bólów. Tylko kiedy pociąg przystawał, bo znów chcieli złożyć wizytę partyzanci albo młodocia­ni rabusie, chwytał go kłujący, rwący ból, który on, jak powiedziano, uśmierzał albumem z fotografiami.
Prócz polskiego Störtebekera fotografiami rodzinnymi miało się zainteresować podobno jeszcze kilku innych młodocianych szabrowników, a także starszy partyzant. Leciwy wojak w mundurze bez dys­tynkcji usiadł sobie nawet, zapalił papierosa, uważnie przekartkował album, nie opuszczając żadnego czworoboku, zaczął od portretu dziadka Koljaiczka, śledził bogato ilustrowany rozwój rodziny aż po owe migawkowe zdjęcia, które pokazują panią Marię Matzerath z rocznym, dwuletnim, trzy- i czteroletnim synem Kurtem. Mój pa­cjent widział nawet, jak uśmiechał się oglądając niektóre sielanki. Zgorszył się tylko paru zbyt wyraźnie rozpoznawalnymi odznakami partyjnymi na ubraniach zmarłego pana Matzeratha, w klapie pana Ehlersa, który był ortsbauernführerem w Rębiechowie i ożenił się z wdową po obrońcy Poczty, Janie Brońskim. Na oczach krytyczne­go obserwatora i ku jego zadowoleniu mój pacjent wyskrobał koń­cem śniadaniowego noża sfotografowane odznaki partyjne.
Oskara i bagaż - wolno nam było zabrać pięćdziesiąt funtów na osobę - załadowano na dwukołową przyczepę, która chodziła na gumach. Pan Fajngold pchał rower. Maria prowadziła Kurtusia za rękę i na rogu ulicy Elzy, gdy skręcaliśmy w lewo, jeszcze raz się odwróciła. Ja nie mogłem już odwrócić się w stronę Labesa, bo odwracanie się sprawiało mi ból. Głowa Oskara pozostała więc spokojnie między ramionami. Tylko oczyma, które zachowały swoją ruchliwość, pozdrawiałem ulicę Marii, potok Strzyże, park na Kuźniczkach, pod­ziemne przejście do Dworcowej, w którym po staremu kapało obrzy­dliwie, mój nie zniszczony kościół Serca Jezusowego i dworzec pod­miejski we Wrzeszczu, który nosił teraz tę niemożliwą do wymówienia nazwę.
Musieliśmy czekać. Gdy potem podstawiono pociąg, był to po­ciąg towarowy. Tłum ludzi, mnóstwo dzieci. Bagaż kontrolowano i ważono. Żołnierze wrzucali do każdego wagonu wiązkę słomy. Nie było orkiestry. Ale deszcz też nie padał. Było zachmurzenie niewiel­kie lub umiarkowane i wiał wschodni wiatr.
Wsiedliśmy do czwartego wagonu od końca. Pan Fajngold z rzad­kimi, rozwianymi rudawymi włosami, stał pod nami na szynach, pod­szedł bliżej, gdy wstrząs obwieścił przybycie lokomotywy, podał Marii trzy paczuszki margaryny i dwie paczuszki sztucznego miodu, a gdy polskie komendy, krzyki i płacz zapowiedziały odjazd, do prowiantu na drogę dodał jeszcze paczkę ze środkami dezynfekcyjnymi - lizol jest ważniejszy niż życie - i pojechaliśmy, zostawiliśmy za sobą pana Fajngolda, który też właściwie i przepisowo, jak się należy przy od­jeździe pociągu, z rozwianymi rudawymi włosami malał coraz bar­dziej, składał się już tylko z machania, aż całkiem zniknął.
W początku czerwca pierwsze transporty odjechały na zachód. Maria nic nie mówiła, ale zauważyłem, że i ona żegna się z meblami, ze sklepem, z kamienicą, z grobami po obu stronach Alei Hindenburga i z pagórkami na cmentarzu na Zaspie.
Zanim schodziła z Kurtusiem do piwnicy, siadała nieraz wieczo­rem opodal mojego łóżka przy fortepianie mojej biednej mamy, w lewej ręce trzymała organki, a prawą próbowała sobie jednym pal­cem akompaniować.
Pan Fajngold nie mógł słuchać tej muzyki, prosił Marię, żeby przestała, a gdy tylko odjęła organki od ust i chciała zamknąć wieko fortepianu, prosił, żeby jednak trochę jeszcze pograła.
Potem oświadczył się. Oskar czuł, że to nastąpi. Pan Fajngold coraz rzadziej przywoływał swoją żonę Lube, a gdy któregoś letnie­go wieczoru pełnego much i brzęczenia przekonał się o jej nieobec­ności, oświadczył się Marii. Chciał ją wziąć z dwojgiem dzieci, także z chorym Oskarem. Ofiarował jej mieszkanie i udział w sklepie.
Maria miała wówczas dwadzieścia dwa lata. Jej początkowa, jesz­cze jakby zdana na przypadek uroda utrwaliła się, jeśli nie stward­niała. Ostatnie miesiące wojny i pierwsze po wojnie pozbawiły ją owej trwałej ondulacji, za którą jeszcze zapłacił Matzerath. Choć nie nosiła warkoczy, jak za moich czasów, to jednak długie włosy opada­ły jej na ramiona, pozwalały widzieć w niej zbyt poważną, może na­wet zgorzkniałą dziewczynę - i ta dziewczyna powiedziała: nie, od­rzuciła oświadczyny pana Fajngolda. Maria stała na dawnym naszym dywanie, lewą ręką trzymała Kurtusia, kciukiem prawej wskazywała w stronę kaflowego pieca, a pan Fajngold i Oskar słyszeli jej słowa:
- To niemożliwe. Tutaj wszystko przepadło. Jedziemy do Nadrenii, do mojej siostry Gusty. Ona jest zamężna za jednym starszym kelnerem z branży hotelowej. Jej mąż nazywa się Köster i przyjmie nas na tymczasem, wszystkich troje.
Nazajutrz złożyła wnioski o wyjazd. W trzy dni później mieliśmy już swoje papiery. Pan Fajngold nie odzywał się więcej, zamknął sklep, siedział, gdy Maria się pakowała, w ciemnym sklepie na kon­tuarze i nie miał nawet ochoty na sztuczny miód. Dopiero gdy Maria chciała się z nim pożegnać, zsunął się ze swojego siedzenia, przypro­wadził rower z przyczepą i zaproponował, że odprowadzi nas na dworzec.
Wincenty gębę roz­tworzył i nagadał się, jak jeszcze nigdy. I teraz Jadwiga jest z Marga u nas i pomaga w polu. Ale Wincentemu tak to gadanie siły odjęło, że długo już chyba nie pociągnie. A z babcią też dobrze nie jest, serduszko ją boli i wszystko, a najgorzej głowa, odkąd taki jeden mądrala uderzył ją, bo myślał, że tak potrzeba.
Tak skarżyła się Anna Koljaiczkowa, trzymała się za głowę, głas­kała mnie po rosnącej głowie i wygłosiła przy tym parę gorzkich myśli: - Tak to już jest z Kaszubami, Oskarku. Zawsze dostają po głowie. Ale wy teraz wyjedziecie, na zachód wyjedziecie, tam lepiej wam będzie, i tylko babcia zostanie tutaj. Bo Kaszubów nie można przenieść nigdzie, oni zawsze muszą być tutaj i nadstawiać głowy, żeby inni mogli uderzyć, bo my za mało polscy jesteśmy i za mało niemieccy, bo jak ktoś jest Kaszuba, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom. Ci zawsze dokładnie chcą wiedzieć, co jest co!
Moja babka zaśmiała się głośno, schowała butelki z naftą, miód sztuczny i środki dezynfekcyjne pod owe cztery spódnice, które mimo najbardziej burzliwych, militarnych, politycznych i dziejowych wy­darzeń nie straciły swojej ziemniaczanej barwy.
Gdy miała już iść i pan Fajngold prosił ją o chwilę cierpliwości, bo chciał jej jeszcze przedstawić swoją żonę Lube i resztę rodziny,
Anna Koljaiczkowa powiedziała, kiedy pani Luba nie przyszła:
- Widzi pan, ja też wołam ciągle: Agnieszko, córko moja, przyjdźże i pomóż starej matce wyżąć bieliznę. I ona tak samo nie przychodzi, jak nie chciała przyjść pańska Luba. A Wincenty, znaczy się mój brat, mimo choroby wychodzi w ciemną noc na przyzbę i wyrywa sąsiadów ze snu, bo przyzywa głośno syna swojego Jana, który na Poczcie był i zabity został.
Stała już w drzwiach i zakładała chustkę, gdy ją zawołałem po polsku z łóżka: - Babka, babka! - A ona odwróciła się, uniosła już lekko spódnice, jakby chciała mnie tam wpuścić i zabrać ze sobą, potem prawdopodobnie przypomniała sobie o butelkach z naftą, sztucznym miodzie i środkach dezynfekcyjnych, które już zajmowa­ły owo miejsce - wyszła, wyszła beze mnie, wyszła bez Oskara.
Pan Fajngold zaś pocieszał Marię, opowiadał jej o ludziach, któ­rych znał, a którzy mimo garbu i wodogłowia do czegoś doszli. Mó­wił o jakimś Romanie Frydrychu, co wyemigrował ze swoim garbem do Argentyny i tam otworzył sklep z maszynami do szycia, a później ten sklep rozrósł się w wielką i znaną firmę.
Opowieść o powodzeniu garbatego Frydrycha nie pocieszyła co prawda Marii, natchnęła jednak opowiadacza, pana Fajngolda, takim entuzjazmem, że postanowił nadać naszemu sklepowi kolonialnemu inne oblicze. W połowie maja, wkrótce po zakończeniu wojny, w sklepie pokazały się nowe artykuły. Pojawiły się pierwsze maszy­ny do szycia i części zamienne, ale artykuły żywnościowe jeszcze przez jakiś czas pozostały i pomogły przetrwać okres przejściowy. To były rajskie czasy! Nie płaciło się już gotówką. Wymieniało się metodą łańcuszkową: miód sztuczny, płatki owsiane, także ostatnie torebeczki proszku do pieczenia doktora Oetkera, cukier, mąka i mar­garyna zamieniały się w rowery, rowery i części rowerowe w motor­ki elektryczne, te w narzędzia, narzędzia w futra, a futra pan Fajn­gold zaczarowywał w maszyny do szycia. Kurtuś pomagał w tych zamiennych igraszkach, przyprowadzał klientów, pośredniczył w transakcjach, wciągnął się o wiele szybciej niż Maria w nową bran­żę. Było niemal tak jak za czasów Matzeratha. Maria stała za ladą, obsługiwała ową część dawnej klienteli, która jeszcze nie wyjechała, i starała się mozolną polszczyzną poznać życzenia nowo przybyłych klientów. Kurtuś miał dar do języków, był wszędzie. Pan Fajngold mógł na nim polegać. Kurtuś mimo swoich niespełna pięciu lat wy­specjalizował się i spośród stu kiepskich lub średnich modeli, jakie ukazywały się na czarnym rynku przy Dworcowej, wyławiał od razu doskonałe maszyny Singera i Pfaffa, a pan Fajngold potrafił docenić 'umiejętności malca. Gdy w końcu maja moja babka Anna Koljaiczkowa przyszła na piechotę z Bysewa przez Brętowo do Wrzeszcza, odwiedziła nas i ciężko dysząc rzuciła się na kozetkę, pan Fajngold I bardzo chwalił Kurtusia, a i dla Marii znalazł słowa uznania. Opowiadając babce długo i szeroko historię mojej choroby, a przy okazji i podkreślając raz po raz użyteczność swoich środków dezynfekcyj­nych, uznał, że i Oskara należy pochwalić, bo taki byłem spokojny i dzielny, przez całą chorobę nigdy nie krzyczałem.
Moja babka przyszła po naftę, bo w Bysewie nie było już światła. Fajngold opowiedział jej o swoich doświadczeniach z naftą w obo­zie w Treblince, a także o swoich różnorodnych zadaniach obozowe­go dezynfektora, kazał Marii napełnić naftą dwie litrowe butelki, dodał do tego paczkę sztucznego miodu i cały asortyment środków dezyn­fekcyjnych i kiwając głową, a jednocześnie myślami przebywając gdzie indziej, słuchał, jak babka opowiadała ze szczegółami o wszyst­kim, co w czasie działań wojennych spaliło się w Bysewie i Bysewie-Wybudowaniach. Mogła też coś powiedzieć na temat zniszczeń w Firodze, która odzyskała dawną polską nazwę. A i Bysewo powró­ciło do przedwojennej nazwy. Ehlersa natomiast, który przecież był w Rębiechowie ortsbauernführerem i bardzo się udzielał, który oże­nił się z żoną syna jej brata, znaczy się: Jadwigą po Janie, co zginął na Poczcie, otóż tego Ehlersa robotnicy rolni powiesili przed jego biurem. I niewiele brakowało, a powiesiliby też Jadwigę, bo jako żona polskiego bohatera wzięła sobie ortsbauemführera, bo Stefan dosłużył się podporucznika w niemieckiej armii, a Marga była prze­cież w Związku Dziewcząt Niemieckich.
Zaczęło się to jeszcze od wszy i weszło potem w zwyczaj. Wszy znalazł najpierw u Kurtusia, potem u mnie, u Marii i u siebie. Jak pan Fajngold krzyczał, gdy znalazł wszy! Wołał swoją żonę i dzieci, po­dejrzewał całą swoją rodzinę o robactwo, w zamian za miód sztuczny i płatki owsiane zdobył masę najróżniejszych środków dezynfekcyjnych i zaczął codziennie dezynfekować siebie, całą swoją rodzinę, Kurtusia, Marię i mnie, a także moje łóżko. Nacierał nas, spryskiwał i posypywał. A gdy spryskiwał, posypywał i nacierał, kwitła moja gorączka, płynął potok jego wymowy i dowiadywałem się o wago­nach towarowych pełnych karbolu, chloru i lizolu, które on rozprys­kiwał, rozsypywał i rozlewał, gdy był jeszcze dezynfektorem w obo­zie w Treblince i jako dezynfektor Mariusz Fajngold codziennie o drugiej po południu spryskiwał roztworem lizolu obozowe ulice, baraki, łaźnie, piece krematoryjne, zawiniątka z ubraniem, czekają­cych, którzy nie byli jeszcze pod prysznicem, leżących, którzy już byli pod prysznicem, wszystko, co wychodziło z pieców, wszystko, co miało wejść do pieców. I wyliczał mi nazwiska, bo znał wszystkie nazwiska: opowiadał o Bilauerze, który jednego z najbardziej upal­nych dni sierpnia poradził dezynfektorowi, żeby spryskał obozowe ulice Treblinki nie roztworem lizolu, lecz naftą. Pan Fajngold tak zrobił. A ten Bilauer miał zapałki. A stary Lew Kurland z ŻOB ode­brał od wszystkich przysięgę. A inżynier Galewski wyłamał drzwi do magazynu broni. A Bilauer zastrzelił pana hauptsturmführera Kutnera. A Sztulbach i Waryński rzucili się na Zisenisa. A inni na ludzi z Trawnik. A jeszcze inni przecięli druty ogrodzenia i upadli. Ale Unterscharführer Schöpke, który zawsze dowcipkował prowa­dząc ludzi pod prysznic, stał w bramie obozu i strzelał. Nic to mu jednak nie pomogło, bo inni rzucili się na niego: Adek Kawę, Motel Lewit i Henoch Lerer, także Hersz Rotblat i Letek Żagiel, i Tozjasz Baran ze swoją Deborą. A Lolek Bebelmann krzyknął: „Fajngold też niech idzie, zanim samoloty przylecą”. Ale pan Fajngold czekał jesz­cze na swoją żonę Lube. Lecz ona już wtedy nie przychodziła, kiedy ją wołał. Złapali go z lewej i z prawej. Z lewej Jakub Gelernter i z prawej Mordechaj Szwarcbard. A przed nim biegł mały doktor Atlas, który już w obozie w Treblince, a później w lasach pod Wilnem zalecał jak najstaranniejsze spryskiwanie lizolem, który twierdził, że lizol jest ważniejszy niż życie. A pan Fajngold mógł tylko to potwierdzić; bo przecież miał do czynienia z trupami, nie z jednym trupem, nie, z trupami, jaką mam podać liczbę, powiem, że tych trupów, które on spryskał lizolem, było co niemiara. I sypał nazwiskami, aż to zrobiło się nudne, aż dla mnie, który pławiłem się w lizolu, pytanie o życie i śmierć stu tysięcy nazwisk mniej było ważne niż pytanie, czy życie, a jeśli nie życie, to śmierć też zdezynfekowano w porę i wystarczają­co środkami dezynfekcyjnymi pana Fajngolda.
Potem jednak gorączka mi spadła i zrobił się kwiecień. Potem gorączka znów podskoczyła, karuzela wirowała, a pan Fajngold po­lewał lizolem martwych i żywych. Potem gorączka znów spadła i skończył się kwiecień. W początku maja szyja mi się zrobiła krótsza, klatka piersiowa poszerzyła się, podjechała w górę, tak że nie pochylając głowy mogłem potrzeć brodą obojczyk Oskara. Jeszcze raz przyszło trochę gorączki i trochę lizolu. Słyszałem też szept pła­wiących się w lizolu słów Marii: - Żeby tylko go nie pokręciło! Żeby tylko nie dostał garbu! Żeby tylko nie zrobiło się z tego wodogłowie!
Podobała mi się ta oszczędna w słowach lekarka, która nie wie­działa, co mi jest i nie bała się do tego przyznać. W ciągu następnych tygodni Maria i pan Fajngold zrobili mi kilkanaście zimnych okła­dów, które przynosiły mi ulgę, ale nie zapobiegały temu, że przegu­by rąk, stawy kolanowe i barkowe, a także głowa w dalszym ciągu puchły i bolały. Marię i pana Fajngolda przede wszystkim przeraziła moja rozrastająca się wszerz głowa. Ona dawała mi owe tabletki, które zbyt szybko się skończyły. On z linijką i ołówkiem w ręku za­czął szkicować wykresy gorączki, wdał się przy tym w eksperymen­ty, w śmiało zaprojektowane konstrukcje wpisywał moją gorączkę, którą mierzył pięć razy dziennie wymienionym na czarnym rynku za sztuczny miód termometrem, co potem w tabelach pana Fajngolda wyglądało jak okropnie popękane pasmo górskie - wyobrażałem sobie Alpy, łańcuch śnieżnych Andów - a tymczasem moja temperatura była o połowę mniej ekstrawagancka: rano miałem przeważnie trzy­dzieści osiem i jeden; pod wieczór dochodziłem do trzydziestu dzie­więciu; trzydzieści dziewięć i cztery to najwyższa temperatura w okresie mojego rośnięcia. W gorączce widziałem i słyszałem roz­maite rzeczy, siedziałem na karuzeli, chciałem wysiąść, ale nie mo­głem. Siedziałem z mnóstwem małych dzieci w wozach strażackich, wydrążonych łabędziach, na psach, kotach, świniach i jeleniach, je­chałem, jechałem, jechałem, jechałem, chciałem wysiąść, ale nie mogłem. Wszystkie maluchy płakały, nie chciały już jeździć na karuzeli, chciały zaraz wyjść z wozów strażackich, wydrążonych łabędzi, zsiąść z kotów, psów, jeleni i świń, ale nie mogły. Obok właściciela karuzeli stał bowiem Ojciec Niebieski i wciąż opłacał za nas jeszcze jedno okrążenie. A my modliliśmy się: „Ojcze nasz, wiemy, że masz dużo drobnych, że lubisz, jak jeździmy na karuzeli, że bawi cię pokazywanie nam okrągłości świata. Prosimy cię, schowaj portmonetkę, powiedz: stop, dość już, koniec, basta, wysiadać, szlus, stój - w głowie nam się kręci, biednym dzieciaczkom, jest nas cztery tysiące, przywieźli nas do Kieżmarku nad Wisłą, ale nie przedostaliśmy się na drugi brzeg, bo Twoja karuzela, Twoja karuzela...”
Ale Pan Bóg, Ojciec nasz, właściciel karuzeli, uśmiechał się, jakby nigdy nic, ponownie wytrząsał monetę z portmonetki, żeby cztery tysiące maluchów, wśród nich Oskar, kręciło się w kółko w wozach strażackich i wydrążonych łabędziach, na kotach, psach, świniach li jeleniach, a za każdym razem, kiedy mój jeleń - jeszcze dziś wydaje mi się, że siedziałem na jeleniu - przemykał koło Ojca naszego i właściciela karuzeli, miał on inną twarz: był to Rasputin, który śmiejąc się próbował swoimi zębami szamana monetę na następne okrążenie; był to książę poetów Goethe, który z pięknie haftowanej sakiewki wysypywał monety, a na przedniej stronie wszystkich tych monet odciśnięty był profil Ojca naszego, i znów odurzony Rasputin, potem zrównoważony pan von Goethe. Trochę szaleństwa z Rasputinem, potem ze względów rozumowych Goethe. Ekstremiści wokół Rasputina, siły porządku wokół Goethego. Tłum, wrzenie I wokół Rasputina, kalendarzowe sentencje według Goethego... a wreszcie pochylił się - nie dlatego, że gorączka ustąpiła, lecz dlatego, że zawsze ktoś łagodząc pochyla się nad gorączką - pochylił się pan Fajngold i zatrzymał karuzelę. Usunął straż pożarną, łabędzie i jelenie, zdewaluował monety Rasputina, wysłał Goethego do ma­jtek, wyprawił cztery tysiące oszołomionych maluchów przez Kiezmark i Wisłę do Królestwa Niebieskiego - i uniósł Oskara z łoża boleści, posadził go na chmurze lizolu, co ma oznaczać, że mnie zdezynfekował.